poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Rozdział 2: Na ratunek

Byli od siebie tak daleko, a blisko jednocześnie.
Kiedy ja nie mogłem być tam, gdzie powinienem, czuwał Archanioł Gabriel. Czy to dziwne?
Tak, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że w zastaw dałem swoje skrzydła… to ryzykuję dużo.
Na czym to polega? Jeden grzech, tracę skrzydła i… pod cielesną postacią wracam na Ziemię.
Mógłbym zrobić to już teraz i oszczędzić Rose cierpienia… ale wiem, że nic dobrego by z tego nie wyszło.
Mam misję do wykonania. A później niech się dzieje wola Nieba.

Stał przed stertą listów. Były idealnie posegregowane przez ludzi z wytwórni, kolejno dla Billa, dla niego, Gustava i Georga. Kucnął przed okazałą kupką i w oczy rzuciła mu się ciemna koperta. Jedyna z całego stosu, która przykuła jego uwagę. Nie była pomazana, porysowana, poobklejana jego twarzą. Po prostu leżała luźno, częściowo przysypana inną korespondencją.
Sięgnął ją i usadowił się na swoim ulubionym fotelu.
- Nie bierzesz jeszcze kilku? – zapytał David, patrząc na swojego podopiecznego. Blondyn energicznie zaprzeczył głową, tym samym obrywając dredami po twarzy. Obejrzał kopertę ze wszystkich stron. Nadawca mieszkał w Niemczech, a do tego był chłopakiem, co bardzo go zdziwiło. W środku był tylko mały kawałek papieru złożony na pół, w tym samym kolorze co koperta.
Czytając kilka krótkich zdań napisanych krzywym pismem nie wierzył własnym oczom.
- Spójrzcie – zagadnął do brata i przyjaciół, zawzięcie kopiących w swoich stosach. Jak na zawołanie skupili na nim swoją uwagę, z ciekawością przyglądając się zabazgranej kartce. Wokalista przechwycił skrawek papieru, analizując napisane na nim zdania.
- Dziwna sprawa, pierwszy raz widzę taki list – westchnął, oddając go bratu.
Gitarzysta wzruszył jedynie ramionami, składając kartkę. Schował ją do kieszeni swoich wielkich spodni, nie mając ochoty przeglądać innej korespondencji. Zamiast zająć się odpisywaniem fanom, przechwycił paczkę żółtych Cameli i zapalniczkę, by po chwili wdrapać się po drabinie na dach wielkiego budynku, w którym mieściła się siedziba wytwórni do której należeli.
Opierając się o niewielki murek zabezpieczający odpalił papierosa. Gryzący dym wdarł się w jego gardło i po chwili zalał płuca, działając odprężająco. Pochylił się nad listem, ponownie go analizując.
Napisał do niego dwa lata młodszy chłopak, który… wydał mu się podejrzany. To tak, jakby… on napisał do Snoop Dogg’a, by ten zajął się jego bratem. Przecież to chore. Jednak wciąż zastanawiające. Pierwszy raz spotkał się z takim listem. Więc poważnie się zmartwił. Co, jeśli ten chłopak nie kłamał? Co, jeśli naprawdę umiera, lub już umarł?
Westchnął ciężko i spojrzał w niebo, wyrzucając niedopałek. Było późno, pojedyncze gwiazdy ukazywały się na ciemniejącym niebie, niedbale tworząc skomplikowane konstelacje.
Opuścił budynek, uprzednio wysyłając do Billa krótkiego esemesa „wracam do domu”. Usadowił się na miejscu kierowcy w swoim wielkim czarnym Cadillacu i włączył silnik. Lekko zwalniając sprzęgło rozejrzał się jeszcze po sporym parkingu, lokalizując samochód Perkusisty. Dzięki Bogu granatowy Mercedes stał w rogu, czekając cierpliwie na właściciela.
Wchodząc do domu, gdzie napadła go wataha rozweselonych psów i Miramis, czarny dachowiec o zielonych, wyjątkowo bystrych oczach, poczuł się przybity.
Siadając z puszką Coli na sofie obleganej przez swoich pupili, zaczął zastanawiać się, jak to jest wracać do domu, który nie emanuje ciepłem rodziny, miłością i spokojem. Jak czuje się nastolatek totalnie ignorowany przez najbliższych, nie mając od nich wsparcia i pomocy, kiedy jej potrzebuje. Patrząc na zdjęcia ustawione na komodzie, uświadomił sobie, że nigdy nie był w takiej sytuacji. Zawsze czekała na niego mama i Bill. Do tej dwójki, zanim jego biologicznego ojca zastąpił Gordon, zawsze mógł się zwrócić.
I choć będąc dzieckiem robił głupie i głupsze rzeczy, nigdy nie czuł się jak duch we własnym domu. Matka była na jego, jak i brata zawołanie, gotowa przewrócić swoje życie do góry nogami, byleby im było lepiej. Kiedy wracał ze szkoły, gotowy obiad czekał na stole, wyprane ciuchy leżały w szafkach, uprzednio wyprasowane, poskładane i poukładane. Kieszonkowe dostawał raz w tygodniu i nie był sprawdzany, na co wydaje ofiarowane mu fundusze.
A jaka była dziewczyna, o której pisał ten chłopak? Czy była tylko ignorowana przez rodzinę, czy może faktycznie nie miała nikogo, oprócz niego? Może, co gorsza, bito ją, maltretowano i znęcano się psychicznie? Albo po prostu była nikim? Nikim dla innych, nikim dla ojca i matki, którzy stosowali pełnowymiarową tyranię na każdej płaszczyźnie życia? To było dla niego trudne do zrozumienia, a po prawdzie nawet nie dopuszczał tej myśli do siebie.
Zerknął na zegarek. Dochodziła jedenasta, a jego brata nie było. Z tego, co pamiętał, następny dzień miał być wolny, więc zdecydował, że następnego dnia będzie wiedział, co z tym zrobić. To, co trzymał w dłoniach, było jego problemem. A mówią, że z problemami należy się przespać.
Z lekkim uśmiechem na wydatnych ustach udał się na piętro. Wchodząc do pokoju poczuł się spokojny i wyciszony, co naprawdę go ucieszyło. Zdjął ciuchy i niedbale rzucił je na wielki fotel stojący przy biurku. Idąc do łazienki, wysoko spiął swoje dredy w kok i wkroczył do średniej wielkości pomieszczenia.
Miał wiele spraw do przemyślenia.

Tak oto chyba udało mi się rozgrzać serce wielkiego Toma Kaulitza. Czułem, że wreszcie pęknie i pojedzie tam, jednocześnie spełniając największe marzenie Rose.
Uwierzcie mi, lub nie, że czasem jej gadanina o tym, jaki to on nie jest wspaniały, doprowadzała mnie do szału. No naprawdę.
Oczywiście, w większości przypadków przymykałem na to oko, bo w końcu była kobietą, która znalazła swój ideał mężczyzny.
Więc ten ideał miał szansę się sprawdzić i… pokazać że jest tak idealny, jak od dwóch lat wpajała mi to Rose.
Oby miała rację.

Przy śniadaniu Wokalista zaczepił go, pytając o ten list, z którym uciekł do domu, niczym zwinna pantera.
- Nie wiem, Bill – zaczął powoli, naprawdę nie wiedząc, co z tym zrobić. – Równie dobrze mógłbym jechać do doktora Kreutza i jego zapytać o radę.
- Chcesz jechać do psychoterapeuty babci Franki? – zapytała Simone, która przysłuchiwała się rozmowie bliźniaków, jednocześnie parząc sobie kawę.
- Tak, skonsultować to z nim. Może coś mi podpowie, może uda mu się stwierdzić, czy to prawda, czy jednak ktoś próbuje wpędzić mnie w maliny – westchnął, czując jak kartka, którą ukrył w tylnej kieszeni spodni, ciąży mu niesłychanie.
Matka wzruszyła jedynie ramionami, jakby po prostu sygnalizując synowi, że w ogóle nic nie z tego szalonego planu. Trochę go rozumiała, a jednak nie do końca była przekonana co do słuszności jego postępowania. 
Znała jednak swoich synów, i ani Bill, ani Tom nie byli bezduszni. Często, kiedy wracali do domu po trasie, lub pojedynczych koncertach w kraju, opowiadali jej o tym, jak widzieli dziewczynę na wózku, która płakała na ich widok, a oni ze względów bezpieczeństwa nie mogli do niej podejść. Przeżywali to jeszcze długi czas, więc wiedziała, że Gitarzysta, bez względu na wszystko, po prostu prędzej czy później pojedzie do tej dziewczyny by sprawdzić, czy aby na pewno wszystko jest w porządku.
Kiedy odwiózł brata do fryzjera, udał się do pobliskiej przychodni psychologicznej, do której należała jego babcia. Ze swoim szarmanckim uśmiechem, namówił młodą recepcjonistkę, by jednak pozwoliła mu wejść na kilkuminutowe konsultacje ze znanym mu lekarzem. Gdy tylko wszedł do zielonego gabinetu, zrobiło mu się niedobrze. Szczerze nienawidził tego koloru.
- Tom! – starszy mężczyzna wstał, by uściskać chłopaka. – Co cię do mnie sprowadza?
Wciąż milcząc, wyciągnął liścik w kopercie, po czym położył go na jasnym blacie biurka. Rozsiadł się wygodnie  fotelu i czekał, aż mężczyzna przemówi.
Jednak siwiejący lekarz złapał kopertę i obejrzał ją dokładnie. Czytając dane zamieszczone z tyłu koperty uniósł brwi i odłożył ją na miejsce.
- Nie zajrzy pan do środka, doktorze? – zapytał zdziwiony Muzyk, widząc rezygnację na twarzy mężczyzny.
- Nie wiem, czy ma to jakikolwiek sens. Ten chłopak nie żyje od trzech tygodni, niestety – westchnął. Tom posłał mu zdziwione spojrzenie, jednocześnie prosząc nim o więcej szczegółów. – Byłem zastąpić znajomego w szpitalu psychiatrycznym, na oddziale dziecięcym. Miał tak poważne i narastające objawy schizofrenii, że chcąc uciec od swoich demonów zaczął w amoku uderzać głową w ścianę, kiedy tylko został odpięty od łóżka z pasami. Po prostu zmiażdżył sobie mózg.
Kaulitz nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Po prostu wstał, zgarnął kopertę i skinął głową, wychodząc z pomieszczenia. Biegiem rzucił się do wyjścia.
Pędząc ulicami Berlina, wciąż miał przed oczami wyobrażenie nastolatka, który bezwiednie odebrał sobie życie. Myślał, jak to jest stracić dziecko, które przez lata się wychowywało, dbało się o nie, pilnowało i starało, by wyrosło na porządnego, uczciwego człowieka. Bolała go myśl o jego matce, która z pewnością przeżywała katusze.
Zatrzymując się pod domem chłopaka, który wysłał do niego list, czuł narastającą panikę i strach. Było popołudnie, więc miał wielkie szanse na to, by zastać jego mamę w domu. Wysiadł z samochodu i zamknął za sobą drzwi. Stając pod budynkiem, skusił się, by zajrzeć przez okno do środka. W kuchni, na którą właśnie miał widok, krzątała się średniego wzrostu, szczupła kobieta.
Zdecydował więc, że jednak zapuka do drzwi, które chwilę po tym, jak dał o sobie znać, otworzyły się szeroko.
- O co chodzi? – stanęła przed nim szatynka o długich włosach, ubrana w czarną bluzkę, żakiet i spódnicę. Gitarzysta nie odezwał się ani słowem, tylko podał kobiecie list. Otworzyła go szybko, patrząc na kopertę wielkimi oczyma. Przejechała niedbale wzrokiem po słowach i uśmiechnęła się półgębkiem. – Ach, cały Daniel. Rose mieszka po drugiej stronie ulicy, cztery domy w moją prawą stronę.
- Dziękuję – Tom wydobył z siebie cichy szept, dziwiąc się samemu sobie. – Miała pani świetnego syna.
Nie odpowiedziała nic, jedynie w jej oczach pojawiły się łzy. Skinęli do siebie głowami, po czym kobieta zamknęła drzwi, a Muzyk udał się do swojego samochodu. Gdy zasiadł w fotelu kierowcy i otworzył schowek w poszukiwaniu paczki papierosów, jego oczom ukazało się wielkie, białe, lekko pokrwawione pióro. Uniósł brwi ze zdziwieniem, bo nigdy w życiu nie widział ptaka, który miałby tak wielkie lotki*.

I co? Zawsze wiem, co będzie, lub powinno być. To dziwne? Nie, po prostu to  ja kieruję losem ludzi, za których jestem odpowiedzialny. A za tę dwójkę jestem, niestety.
Jak mogę kierować ludzkim życiem? Och, proszę Was, to banalnie łatwe.
Każdy przecież słyszy głos w swojej głowie, i myśli, że majaczy sam do siebie, lub nazywa to swoim sumieniem. To tak nie działa. To anioł czuwa nad każdym człowiekiem, i to właśnie jego głos słyszy w głowie.
Ale!
Są dwa rodzaje aniołów. Anioł biały, taki jak ja, który jest wysłannikiem Boga, jak i anioł czarny, który służy Szatanowi. Różnica pomiędzy tymi skrzydlatymi gatunkami jest taka, że biali aniołowie to ci, którzy sami wybierają swoich podopiecznych z miłości, jaką żywili do nich za życia. Czarni zaś, są dopasowywani z obowiązku, bez jakiejkolwiek więzi ze śmiertelnikiem, najpierw są faktycznie istotami światła i czynią dobro, ale później, nie mając większej korzyści z ochrony danego osobnika, stają się istotami ciemności i przechodzą na przysłowiową drugą stronę.
Na Ziemi jest teraz około siedmiu, bądź ośmiu miliardów ludzi żywych. A zmarłych około dziewięćdziesięciu ośmiu miliardów od dnia powstania życia ludzkiego. I wszyscy ci zmarli, pierwotnie byli istotami światła. Jednak z czasem sprzeciwili się Bogu i oddali swoje anielskie życie Szatanowi.
Teraz, z dnia na dzień, jest więcej wysłanników zła, niźli dobra, więc muszę zrobić wszystko, by chronić moją Rose i Toma, którego postawiłem na jej drodze z wielkim rozmysłem.

Chwyciwszy pióro i list w dłoń, wysiadł przed właściwym, jak mu się wydawało domem, z dziurą zamiast mózgu.
Nie miał w ogóle pomysłu na to, co ma jej powiedzieć, kiedy stanie z nim twarzą w twarz. Jednak wiedział, że był to winien Danielowi, który w taki, a nie inny sposób odebrał sobie życie.
Waląc do drzwi wielką, pozłacaną kołatką w kształcie lwa, powoli obmyślał sobie plan działania. Odetchnął z ulgą, kiedy stanął przed nim wysoki mężczyzna z wytatuowaną ręką.
Stali tak przez chwilę, wpatrując się w siebie nawzajem. Pierwszy odezwał się mężczyzna, który otworzył mu drzwi.
- Ja cię skądś kojarzę – zaczął, lekko zdziwiony przybyłym bez zapowiedzi gościem.
- Um… tak, też mi się tak wydaje – Kaulitz uśmiechnął się nieśmiało, podając mu rękę. – Jestem Tom Kaulitz, gitarzysta Tokio Hotel. O ile dobrze mnie poinformowano… pańska córka bardzo mnie lubi.
- Wchodź chłopcze, musisz mi wszystko wyjaśnić – Mark wpuścił chłopaka do środka, proponując coś do picia.
Gdy zasiedli w salonie z puszkami Coli, Tom zaczął opowiadać szaloną historię listu, który rzucił mu się w oczy.
- No tak, Daniel taki był – westchnął ojciec dziewczyny. – Myślę, że stał za nią murem do takiego stopnia, że wybiłby wszystkich na Świecie, jak i samego siebie, byleby była szczęśliwa.
- Myśli pan… że moja wizyta tutaj… to dobry pomysł? – zapytał Gitarzysta, uświadamiając sobie, że powinien teraz skierować się do sypialni Rose i sprawić jej ogromną niespodziankę.
- Myślę, że to najlepsze, co mogłoby ją teraz spotkać. Uważam… że ona żyje dla ciebie. Snuje się jak zjawa całymi dniami. A ja, dopóki nie usłyszę waszej muzyki z góry, mam wrażenie, że moja córka jest kimś obcym.
Kaulitz wstał, podziękował Markowi za gościnę, a kiedy ściskali sobie dłonie, mężczyzna wyraził nadzieję, że muzyk stanie się stałym bywalcem w ich domu. Odpowiedział grzecznie, że to tylko zależy od jego córki i jej nastawienia do wszystkiego po tak wielkiej stracie.
Trochę bał się jej reakcji, szczególnie, że nic nie wiedziała o tym, że przebywał w jej domu. Stąpając powoli po schodach na górę, nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby zagaić rozmowę z nastolatką, która przechodziła trudny okres w swoim życiu.
Jednak… był jej idolem i poczuł się za nią odpowiedzialny, jak i zobowiązany do tego, by dać jej choć trochę radości w smutku.
Patrząc na pióro, które ukrył w kieszeni bluzy, obiecał sobie, że postara się zrobić wszystko, by Rose miała choć trochę lepszy humor.
Był jej to winien.
Jej, jak i Danielowi.
Przyszła pora na ratunek.


Ha! A nie mówiłem? No mówiłem, że wszystko będzie dobrze? Ja to jednak jestem, nie? W całym swoim ziemskim życiu nie zrobiłem tyle dobrego, co po śmierci! Zobaczycie, że wszystko dobrze się skończy!
O ile nie nawalę, ale miejmy nadzieję, że jednak nie…



I będę tęsknić za Tobą jak dziecko, które tęskni za swoim kocykiem
Ale muszę iść do przodu ze swoim życiem
Już czas, by być dużą dziewczynką
A duże dziewczynki nie płaczą

Fergie – Big Girls Don’t Cry


*lotki – pióra, które sprawiają, że ptaki są w stanie latać.

2 komentarze:

  1. Naprawdę świetny blog!
    Pomysł i realizacja bardzo Ci się udała, wciąga w każdym zdaniu bardziej. Nic dodać, nic ująć. Mam nadzieję, że jak najszybciej pojawi się scena ,Rose+Tom", pomimo, że preferuje Billa. Bez obaw, więcej komentarzy lada chwila się pojawi.
    Trzymaj tak dalej, życzę dużo weny, pozdrawiam!
    Oraz czekam na rozdział na YFM! ♥:)

    OdpowiedzUsuń
  2. No rozdział I normalnie mistrzostwo:D Ciekawe jak zareaguje Rose na widok Toma Kaulitza w jej pokoju. Zabieram się do czytania, bo wytrzymać nie mogę. Pozdrawiam i zapraszam do siebie traces-of-the-past.bloog.pl :D

    OdpowiedzUsuń